Dawno temu w USA zastanawiano się nad programami komputerowymi, tzn. jak je chronić przed kradzieżą. Wymyślili to, co potem rozeszło się na cały świat – do nas też. Czyli uznajemy po prostu program komputerowy za utwór, a w ten sposób on staje się przedmiotem ochrony w zakresie prawa autorskiego. Ja bym na przekór chciał wrócić do tamtej dyskusji.

Miała ona miejsce w ramach CONTU – Commision On New Technological Uses of copyrighted works. Z tym, na czum ostatecznie stanęło, nie zgodził się J. Hersey, całe jego odrębne zdanie można w oryginale znaleźć tutaj – http://digital-law-online.info/CONTU/contu14.html
Jeszcze przed przytoczeniem jego argumentacji dodam tylko dwie rzeczy w oryginale. Po pierwsze – odrębne zdanie innego z komisarzy, pana Karpatkina. „Without agreeing with the entire text of Commissioner Hersey’s dissent I share his doubts and concerns sufficiently to lead me to add my dissent to his.” Czyli zwracam uwagę, że to nie były odosobnione wątpliwości jednego gościa. A poza tym ładnie to podsumował sam HerseyCongress should weigh most carefully the heavy responsibility of breaking with tradition and enabling, by law of the land, for the first time ever, copyright protection for communication, not with our fellow human beings, but with machines – thus equating machines with human beings as the intended recipients of the distribution that copyright was designed to foster.
A jak Pan Hersey to uargumentował?
Do czasu tworzenia raportu nie pojawił się „w życiu” żaden przypadek uzasadniający zastosowanie takiego systemu ochrony. Przedstawiciele przemysłu komputerowego chcieli ochrony „rozszerzonej”, ale jak dotąd świetnie sprawdzało się stosowanie praw z zakresu ochrony konkurencji, tajemnicy przedsiębiorstwa czy po prostu patentowych. Na wszelki wypadek odsyłam tutaj do różnicy między patentami a prawem autorskim.
I wiesz co?
Przy kopiowaniu programu w przeciwieństwie do innych kopii nie ma utraty jakości. Wiadomo jak to jest przy powiedzmy kserowaniu – a jak jesteś starszy to i przegrywanie kaset pamiętasz 😉 Ta argumentacja nie straciła na aktualności. W dodatku w przypadku programów samo ich odpalanie to już przecież zwielokrotnianie. Ale jeśli myślisz, że ten argument był aktualny, to co powiesz na argument proroczy?
Hersey przewidział to, co stało się później. Zauważył, że stosowanie na przykład dozwolonego użytku czy innych pochodzących z prawa autorskiego pojęć w stosunku do programów komputerowych będzie nieefektywne. Poprzez pewne „wykruszenie” prawo autorskie będzie do programów nieefektywne i – uwaga – twórcy programów nie ufając prawu będą je zabezpieczać technicznymi ograniczeniami. Brzmi znajomo?
I jeszcze
Według Herseya powszechne założenie ochrony przez prawo autorskie wcale nie zapobiegnie stosowaniu takich środków. Nie zapobiegnie też – i znów miał skubany rację – stosowaniu wobec programów tajemnicy handlowej i ochrony patentowej. Obecne słynne wojny patentowe powiedzmy Apple tylko to potwierdzają.
Tradycyjne prawo autorskie chroni komunikację międzyludzką – przy programach jedną ze stron jest maszyna. Program to właściwie w pewnym sensie część maszyny, także „o czym my tu mówimy”. Mądrze gość pisał.
Na koniec
Ja wiem, że teraz już za późno, żeby odkręcać cały świat, ale… ciekawe co byłoby, jakby mocniej wtedy uwzględniono zdanie Herseya. Może Karpatkin za mało jednoznacznie go poparł? W papierach wspomniany jest jeszcze komisarz Dix, który zmarł przed zakończeniem prac i chyba też podzielał te wątpliwości.
Mamy co mamy – wojny patentowe, blokowanie programów zabezpieczeniami i … wolne licencje. W nich chyba zostało najwięcej „ducha” Herseya.
A jeśli chcesz posłuchać ode mnie więcej o kwestii praw autorskich – zobacz to.