Po zakończeniu wakacji pewne są tylko dwie rzeczy – że z letnich romansów nie zostanie nic prócz piasku w majtkach oraz ponowne pojawienie się w telewizji programu „Jeden z dziesięciu”. Z dystansem większym od obwodu Grycanek prowadzący przez pięć dni w tygodniu będzie umożliwiał nam zmierzenie się z wiedzą uczestników i porównanie jej z własną. Od tylu lat… a właściwie dlaczego?

Jak mówi Wikipedia wzorowany na brytyjskim formacie teleturniej jest obecny na antenie już od 1994 roku. Chyba nie ma w wódczanym kraju osoby, która nie rozumiałaby jego zasad i nie widziała któregoś z odcinków. Dla części z nas w czasach jego pierwszych emisji bliższe było raczej zdrapywanie olejnej farby z drabinek na placach zabaw i wiara, że na kałużach jest „tęcza” a nie plama oleju – a jednak program jest z nami od 19 lat.

Z pewnością jest to zasługa faktu, że jak żaden inny pozwala sprawdzić własną wiedzę – pytania padają w nim szybko i często, a uczestnicy „padają” niewiele rzadziej. I nieważne, czy jesteś wiecznie czekającym na piątek niezadowolonym z życia statystycznym królem kanapy, czy może przepełnionym dniami królem życia – zawsze chętnie się sprawdzisz. Zawsze. A w żadnym innym programie nie ma tak dużej koncentracji na pytania – większość przecież stawia na ukazanie emocji graczy.

Właśnie – emocje. Mogą być sztucznie tworzone przez otoczkę jak na przykład w „Milionerach” – ale tam na odcinek padało kilka pytań, na które odpowiedzi podczas zastanawiania się gracza można by znaleźć w internecie. Nuda. Resztę zajmowały podpuchy Huberta – równie emocjonujące jak fałszywe odmawianie pieniędzy od babci, w którym obie strony znają finał. Jeśli się nie mylę, to  chyba tylko w „1z10”  prowadzący w ogóle nie jest z uczestnikami na „ty” i raczej nie pozwala sobie na zbyteczne pogaduszki.

Prowadzący to zresztą osobny powód nieprzerwanego istnienia serii. Pan Tadeusz Sznuk zrobił kawał dobrej telewizji, a ona najwyraźniej rozbawiona tym kawałem pozwala mu trwać dla nas na posterunku w programie. Jak wspomniałem wyżej, nie spoufala się z nikim na siłę, nikogo nie „tyka” – zachowuje klasę i zdrowy dystans. Nie pozbawia go to zarazem emanowania intrygującą osobowością i subtelnym dowcipem. Takich ludzi jest z nami coraz mniej. To miła odmiana wśród wielu telewizyjnych pań, które najchętniej widziałoby się wsiadające na swoje miotły i odlatujące z naszych ekranów. Jeśli ktoś kiedykolwiek go zastąpi, będzie to koniec pewnej epoki i początek mnóstwa niepewnych, zwłaszcza w kwestii istnienia indywidualności telewizyjnych.

I jeszcze jedno – stopień trudności pytań. Jeśli pytanie jest z prawa, to nie będzie konieczne formułowanie odpowiedzi z dokładnością co do artykułu, ustępu i pisuaru. Jeśli o muzykę, to raczej nie o tonację c-dur czy a-chuj. Mimo wszystko, prawidłowych odpowiedzi skutecznie szuka się w pamięci z przysłowiową świecą i nie jest do tego potrzebny stadionowy halogen – jeśli je znamy. To przewaga „Jeden z dziesięciu” nad wyrzuconymi już dawno z ramówek teleturniejami „Wielka gra” czy „Miliard w rozumie” – tam wiedza była nieraz zbyt specjalistyczna dla widza.

[fbq]A więc – klasa, prostota i trzymanie się sprawdzonej metody. To chyba najprostsza recepta na sukces programu, a może i sukces rozumiany szerzej.[fbq]

Tekst w oryginale pojawił się na portalu Męska Sfera.
http://www.msfera.pl/dlaczego-nadal-jeden-z-dziesieciu-zyje-w-telewizji.html